środa, 26 września 2018

Ubezpieczenie NNW ucznia w szkole

Pierwsze zebrania szkolne już za nami. Papirologia odwalona, zgody podpisane, informacja o RODO przekazana... Trójki klasowe wybrane. Nawet na "klasowe" udało się już zebrać.
Jeszcze tylko kwestia ubezpieczenia NNW uczniów. I...

I tu pojawił się u mnie jakiś sygnał, że coś jest nie tak.

Pani podała listę aby się wpisywać z zaznaczeniem jaki rodzaj (opcję) ubezpieczenia NNW ucznia wybieramy.

WTF?

Tyle paplania o RODO a teraz Pani tak bez słowa dane o uczniach dla jakieś firmy zewnętrznej zbiera?
Ale to pikuś.

Patrzę na informację prawną i... Ubezpieczenie NNW ucznia w szkole jest dobrowolne i nieobowiązkowe (patrz artykuł w serwisie infor.pl: Ubezpieczenie ucznia w szkole - nieobowiązkowe). A tu rzecz wyłożona jakby: każdy musi się wpisać.

A co gorsze (i to już moim zdaniem skandal) jest tylko lista, a nie ma do niej załączonych żadnych dokumentów. W nagłówku jest tylko nazwa firmy ubezpieczeniowej ale nawet skróconej formy warunków ubezpieczenia brak. Pani tylko coś z karteczki czyta o kwotach za to czy tamto...

Postanowiłem nie wpisywać żadnych danych na puszczoną listę.

Następnego dnia dzwonię do osoby, u której ubezpieczam dom i samochody z pytaniem o ubezpieczenie szkolne dla córek.

I po chwili dostaję ofertę indywidualną.Ubezpieczając dwójkę dzieci już mam zniżkę. Cena jest trochę niższa od polisy zaproponowanej w szkole ale mam przed sobą warunki polisy i mogę sprawdzić zakres ubezpieczenia. Jest ważna cały rok (kalendarzowy), całą dobę i nie tylko na terenie Polski. Nawet pobyt w szpitalu nie wynikający z NNW jest uwzględniony.

I o to chodziło.


Podsumowując

Decyzja o ubezpieczeniu dziecka ma być świadomym i dobrowolnym wyborem rodzica. Szkoła imo nie powinna wybierać za rodziców gdzie i w jakim zakresie ubezpieczyć dziecko.

W takim puszczaniu list bez właściwej informacji o tym, że jest to ubezpieczenie nieobowiązkowe można doszukiwać się, ze ktoś tu ma w tym jakiś interes.
Ubezpieczenie to produkt komercyjny.

Byłem przekonany, że takie ubezpieczenia zbiorowe (cała szkoła) powinny być tańsze od indywidualnych. Ale i tu można się zdziwić.

Wniosek główny
Czytać uważnie co nam w szkołach (i nie tylko) podsuwają do podpisu. I nie parafować automatycznie.

wtorek, 18 września 2018

Ile "powinna" zarabiać i jaki mieć dom rodzina starająca się o adopcję dziecka?

Jak można wnioskować z lektury postów na forum Nasz Bocian sporo osób rozważających adopcję dziecka ma obawy czy ich dochody oraz posiadane warunki mieszkaniowe są wystarczające do uzyskania kwalifikacji na rodziców adopcyjnych.
Nie jest to coś dziwnego bo i sporo "zwykłych" rodzin uważa, że najpierw człowiek powinien się dorobić i zapewnić sobie m.in. odpowiednie warunki mieszkaniowe, a dopiero potem "może sobie pozwolić" na myślenie o rodzinie i dzieciach. Ale życie przynosi niespodzianki i dziecko "trafia się" często wcześniej niż w pierwotnych planach zakładano. Na szczęście w większości wypadków świat się z tego powodu nie wali, a jedynie kolejność wydarzeń ulega przeszeregowaniu i priorytety przewartościowaniu.
Zasadnicza różnica polega na tym, że "zwykłych rodzin" raczej nikt nie kwalifikuje i nie ocenia "merytorycznie" i "z urzędu" pod względem przygotowania i predyspozycji do tego by mogli zostać także rodzicami. No chyba, że jakiś wyjątkowo upierdliwy teść, szczególnie wredna teściowa lub jakaś wiedźma z sąsiedztwa.

Wymagane dochody
W zestawie wymaganych przez Ośrodek Adopcyjny (OA) dokumentów jakie będą musieli przedstawić kandydaci na rodziców adopcyjnych będzie jakaś forma zaświadczenia o osiąganych dochodach. Nie ma jednolitej formy zaświadczeń bo i formy ich uzyskiwania są różne.
Nie ma też określonych minimalnych dochodów koniecznych do uzyskania kwalifikacji
Zaświadczenie jest po to aby wykazać później przed sądem, że rodzina ma w ogóle dochody i jest stabilna, samodzielna finansowo. Natomiast można założyć, że przydałoby się aby łączne dochody podzielone przez ilość osób w rodzinie (tzw dochód na członka rodziny) były wyższe niż minimum socjalne. Tylko licząc ten dochód wypadałoby już uwzględnić dziecko/dzieci, które mamy zamiar przysposobić.

Wg Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych (jest taka instytucja, a jak) średnio liczone minimum socjalne w Polsce w roku 2017wynosiło... około 900 zł na osobę w rodzinie (Uwaga! Wartość netto).

Jak dla mnie kwota ta jest szokująco niska. Ale to już temat na oddzielną dyskusję o skali ubóstwa i/lub jak kto woli zamożności polskich rodzin.

W każdym bądź razie dla OA ważne będzie niekoniecznie to jak duża jest to kwota (byle była wystarczająca). OA będzie zapewne interesowało też jak kandydaci radzą sobie w życiu i pracy. Ile czasu poświęcają na pracę zawodową. Czy zostaje im poza pracą jeszcze trochę czasu na dom i życie rodzinne... Może będą zawracali uwagę ile w naszych rozmowach z pracownikiem OA zajmuje temat pracy, a ile poświęcamy rodzinie, rozrywce, zainteresowaniom...
No bo w końcu nie samym chlebem człowiek żyje.

Ze swojego doświadczenia mogę dodać, że pojawienie się dzieci w rodzinie urealniło moje pojmowanie o tym ile można wydać na dom i rodzinę. Jak pod opiekę 2 dorosłych (pracujących) trafi 2 dzieci to wydatki nie wzrosną x2. Nie ma takiego przelicznika... Wszystko będzie zależeć od naszego sposobu gospodarowania i skali potrzeb.

I jeszcze jedno...
Warto mieć jednak jakieś oszczędności. Bo na początku wydatki potrafią zaskoczyć.
W pierwszym miesiącu "wyszło" nam tak około 6000 zł ekstra bo trzeba było kupić właściwie wszystko. Od kurtek zimowych i butów po meble do pokoju dziecięcego (wtedy dziewczyny zajmowały jeden wspólny pokój - tak jak w DD).

Wymagane warunki mieszkaniowe
W mojej głowie długo było zakodowane przekonanie, że: każde dziecko powinno mieć zapewniony swój oddzielny pokój. Nie pamiętam już skąd u mnie się ono pojawiło i na jakiej podstawie. Raczej nikt w OA mi tego nie zasugerował. Nie wiem skąd się to i mnie wzięło, ale takie "święte przekonanie" miałem.

Jednak jak się okazało to i w tej dziedzinie nie ma jakoś szczególnie sprecyzowanych wymogów. Rodzina po prostu ma mieć gdzie mieszkać. Czy lokal zajmowany przez rodzinę spełnia wymogi mu stawiane to już określają przepisy budowlane, a pracownik OA nie jest inspektorem nadzoru budowlanego. ;)
Mieszkanie nie musi być duże. Ważne by były w nim warunki do życia i rozwoju rodziny z dzieckiem (dziećmi). I wcale nie musi być perfekcyjnie czyste. Nawet wskazane jest by nosiło ślady użytkowania... Ale i dbałości o jego stan.

Może mieć znaczenie to czy mieszkanie jest wynajmowane, czy też jest własnością rodziny. Ale sam fakt wynajmowania mieszkania nie będzie tu jakoś decydujący. Ważne będzie jak rodzina sobie z tym radzi. Może też jak często zmienia miejsce zamieszkania... O tym wszystkim można jednak szczerze rozmawiać z ludźmi pracującymi w OA.

Ale może to tylko mnie się tak łatwo o tym gada bo mieszkam z rodziną we własnym domu na wsi. Niektórzy nawet twierdzą, że w dużym domu. Choć jak dla mnie to całkiem duży, to jest trawnik i ogród do skoszenia.
Tak... Dom na wsi ma swoje zalety. Sąsiadom raczej nie przeszkadzają głośne zabawy (potworne wrzaski) moich dzieci. Może łatwiej na chwilę znaleźć jakiś w miarę cichy kąt tak tylko dla siebie. Ale też zawsze jest w nim coś do roboty. Zdecydowanie więcej czasu potrzeba na dojazdy (do pracy, do szkoły, do lekarza...). Ma się po prostu cały dom na głowie... Od fundamentów aż po dach. Więc jak komuś już to przeszkadza w życiu to po co sobie jeszcze dokładać zmartwień.

piątek, 14 września 2018

Miłość to nie pluszowy miś. Apel do znanej podróżniczki

Na stronach poświęconych temu co dzieje się w świecie ludzi znanych z tego, że są znani pojawiła się wiadomość:

Do znanej podróżniczki Martyny Wojciechowskiej przybywa z wizytą: "jej adoptowana córka".

Nic tylko się cieszyć i wzruszać. Może nawet popłakać nad tak wzruszającą historią.

Niestety we mnie lektura tych artykułów wywołała bardzo mieszane uczucia. Rozumiem ludzi, którzy chcieliby wspierać osierocone dzieci gdzieś "na krańcach świata". Rozumiem, że chcieliby im pomagać finansowo (bardzo szlachetny cel) i wspierać duchowo. Nie mam nic przeciwko takim inicjatywom. Co więcej... Jestem bardzo wdzięczny ludziom zaangażowanym w tzw "adopcję duchową" - modlitwa za dzieci nienarodzone, dzieci niechciane. Takie inicjatywy umacniały moją wiarę i przekonanie, że jako ludzie nie jesteśmy obojętni na krzywdę dziecka oraz, że rodzicielstwo będące skutkiem przysposobienia (adopcji) dziecka jest w naszym społeczeństwie akceptowane przez zwykłych ludzi, takich jak ci wśród których żyję.

Celebryckie portale piszą o tym, że odwiedza Panią: "adoptowana córka". Ale czy to dziecko, a właściwie teraz już młoda kobieta, jest rzeczywiście członkiem Pani rodziny?

"Adopcja na odległość" polegająca wspieraniu finansowym rozwoju i edukacji dziecka to jednak nie jest to samo co włączenie go przez przysposobienie (adopcję) do własnej rodziny. Swego czasu mówiło się też o "adopcji dziecka" przez Agatę Młynarską. Ale gdy wyszło, że tak naprawdę było to coś w formie "rodziny zaprzyjaźnionej" to pojawił się niesmak.

Mam nadzieję, że nie chodziło tylko o stworzenie sobie właściwego wizerunku.

Można przeczytać też, na tych kolorowych i pełnych wzruszających zdjęć portalach, że władze Tanzanii (kraj, z którego pochodzi dziewczyna, której rozwój i edukację wspiera p. Martyna Wojciechowska) nie są przychylne Pani działalności w tym kraju. Że nawet zabroniły Pani przyjazdu i kontaktów z "podopieczną".

Nie znam całej problematyki społecznej krajów Afryki ale wiem, że są one często traktowane przez bogate społeczeństwa zachodu jak obszary do pozyskiwania dzieci do adopcji. Że stwarza to wrażenie jakoby miejscowe społeczności były "zbyt zacofane" by zapewnić właściwą opiekę zastępczą skrzywdzonemu przez los i ludzi dziecku.

Niestety tak traktowana była też Polska. Nam też wmawiano, że adopcja zagraniczna to najlepsze co może spotkać osierocone dziecko w Polsce.

Wiem też, że opieka instytucjonalna nad osieroconym dzieckiem jest kosztowna. Dlatego popieram wszelkie formy wsparcia dla instytucji, które opiekują się sierotami społecznymi.

Mam świadomość,  że widząc krzywdę dziecka u większości z nas pojawia się naprawdę szczera chęć pomocy. Tak aby mu dać choć pluszaka lub coś słodkiego na pocieszenie. I nie ma znaczenia skąd dziecko pochodzi i jaki ma kolor skóry.

Nie wiem jak w Afryce... Ale w polskich domach dziecka wychowankom nie brakuje jedzenia, zabawek czy słodyczy. Natomiast wszystkim osamotnionym i skrzywdzonym dzieciom brakuje prawdziwej miłości. Takiej zwyczajnej, na co dzień i nie na odległość. Takiej jaką może dać tylko kochająca mama i czuły tata.

Takiej miłości nie można udawać. Taka miłość nie jest na pokaz.

poniedziałek, 3 września 2018

Witaj szkoło... A ty się martw pierdoło

Zgodnie z tradycją, tak jak przed rokiem na uroczyste rozpoczęcie nowego roku szkolnego udaliśmy się właściwie bez wiedzy jak będzie wyglądał plan zajęć w roku 2018/2019. Szliśmy z cichą nadzieją, że dzieci będą uczyć się w systemie jednozmianowym.

O 8.00 msza św w intencji uczniów, rodziców, grona (lub odwrotnej kolejności), a potem przeskok na spotkanie w szkole. Gadka szmatka, przywitanie tak jak co roku i do klas.

A tu już proza życia...
Starsza córka (klasa V) ma plan zajęć inny na każdy dzień i nie mam tu na myśli zestawu przedmiotów. W poniedziałek zaczyna 12.40 i kończy po 17ej. W piątek zaczyna o 8.00, kończy koło 15ej.
Uczniom z tych klas, w tej szkole świetlica przed zajęciami lub po nich już nie przysługuje.

Więc się rodzicu martw...

I niech mi ktoś wytłumaczy, jak dziecko ma się zdrowo rozwijać i mieć czas np. na odrobienie zadań domowych,gdy kończy lekcje po godzinie 17ej, a następnego dnia ma dla odmiany na rano?

Młodsza córka ma na szczęście lepiej. Jej szkoła (niestety filia tylko do klasy III) działa w systemie jednozmianowym i chyba wszystkim dzieciom zapewni miejsce w świetlicy (gdy oboje rodzice pracują).
Ta szkoła też miałaby problemy lokalowe, gdyby nie wsparcie miejscowej parafii. Tak, parafii... Szkoła przylega do budynków parafialnych i rada parafialna zgodziła się udostępnić szkole jedno z posiadanych pomieszczeń.

W szkole, do której uczęszcza starsza córka, część dzieci będzie się uczyć w pomieszczeniach pierwotnie przeznaczonych na świetlicę, magazyn itp.

W ogóle młodsza córka to ma w szkole lepiej. Nawet jej wychowawcą będzie ta sama pani co w klasie zerowej. Pani też awansowała.

W szkole starszej córki zaszły spore zmiany także w składzie grona pedagogicznego. Sporo nauczycieli odeszło do innych szkół lub zrezygnowało z zawodu.

Ale dla części rodziców chyba największym zmartwieniem było to, że od nowego roku nie można już parkować za darmo na placu przed szkołą, bo zamiast prowizorycznego parkingu jest tam całkiem ładny plac sportowy.

sobota, 1 września 2018

Miałeś być nauczycielem. Notka na pierwszy dzień września

Jan miał zostać nauczycielem. Miał ukończyć seminarium nauczycielskie w Kielcach (tak to się chyba nazywało) i wrócić na swoją rodzinną wieś by uczyć dzieci. Takie zadanie wyznaczył mu jego ojciec Filip.

Jan z sympatią (?) w Kielcach - lata 30te

Jan nie zawiódł ojca. Szkołę ukończył i w nagrodę miał swoją pierwszą praktykę nauczycielską rozpocząć we Lwowie. Pierwszy dzień jego praktycznej nauki zawodu miał się rozpocząć 1 września 1939 r.

Jednak w sierpniu został zmobilizowany i praktyki nauczycielskiej nigdy nie rozpoczął. Rozpoczęła się natomiast jego wojenna tułaczka.

Jan (*1915 - +1943)

Nic nie wiem o jego udziale w walkach we wrześniu 1939 r.

Jest na listach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich, którzy brali udział w walkach o Tobruk.

Później brał udział w formowaniu II Korpusu Polskich Sił Zbrojnych na terytorium ówczesnej Palestyny.

Jan do domu nigdy nie wrócił. Zmarł w szpitalu wojskowym w Ramla (obecnie miasto w Izraelu) i spoczął na miejscowym cmentarzu wojskowym (http://2korpus.itgo.com/Cmentarze/Ramla/Ramla_WC.html). Pośmiertnie awansowany do stopnia podporucznika.


***

Te dwie zamieszczone tu przeze mnie fotografie to właściwie wszystko co zostało jako materialna pamiątka po śp Janie. Jego dom rodzinny spłonął w 1945.
Na sowieckich czołgach przyjechała do Polski nowa władza, która nie chciała zachować w ludzkiej pamięci żołnierzy takich jak Jan.


***

Dziś starsza córka zapytała mnie: Dlaczego ta data - 1 września 1939 - jest dla nas tak ważna.

Opowiedziałem jej historię Jana.
Tak jak kiedyś opowiadał mi o nim mój dziadek Stefan (Patrz notka: O uczuciu, które leczy duszę).