Niedawno na Salonie24 pojawił się tekst, którego autor chciał podzielić się z czytelnikami swoimi "traumatycznymi" przeżyciami wynikającymi z faktu, że został niejako przymuszony do uczestnictwa w czymś co nosi oficjalnie nazwę "kurs przedmałżeński".
Co gorsze autor owego tekstu na podstawie tego doświadczenia próbuje dowodzić w jaki sposób Kościół Katolicki sam pozbawia się autorytetu i wiernych.
Cóż... Tekst sprawia co prawda wrażenie pisanego na zamówienie. Zamówienie, które polega na zalewaniu sieci artykułami mającymi sugerować jakoby to zwykli ludzie (zwykli Polacy) mieli już dość takiego Kościoła, a szczególnie jego hierarchów
Ale jednak i z tego tekstu można coś wyciągnąć.
Otóż moim zdaniem warto by jednak tak poważnie zadać sobie kilka pytań. A mianowicie:
- Po co w ogóle są takie kursy?
- Komu są one potrzebne?
- Czy ktokolwiek wyniósł coś wartościowego z takiego kursu?
***
Czy kursy przedmałżeńskie są potrzebne?
Cóż... Jeżeli ktoś myśli, że kurs jest po to aby kogoś ukształtować jak żyć po katolicku w małżeństwie to się grubo myli. I nie ma znaczenia czy ma być to osoba uczestnicząca w kursie jako słuchacz, czy szkolący innych "nauczyciel".
Po prostu taki cel jest niewykonalny podczas takiego szkolenia. Do tego jesteśmy przygotowywani w domu przez własnych rodziców oraz przykład ich życia, ich małżeństwa, ich rodzicielstwa. Jeżeli ktoś nie otrzymał tego od swoich rodziców to będzie musiał w mozole kształtować się sam i nie załatwi tego za pomocą kursu.
Kurs przedmałżeński tak pojmowany nie ma imo żadnego sensu.
Natomiast daje szansę ludziom już ukształtowanym na to aby ponownie odkryli pewne wartości, które w życiu codziennym mogły już zacząć być traktowane jako rzeczy tak oczywiste, że właściwie nie warte uwagi. Tak... Każdemu można przypominać, że ślub kościelny to nie tylko akt cywilny (prawny). Że jest to przede wszystkim sakrament.
Ludziom, dla których małżeństwo jest sakramentem a nie tylko formą legalizacji pożycia na pewno takie doświadczenie będzie przydatne. Zwłaszcza gdy trafią na kurs prowadzony przez osoby naprawdę zaangażowane i pełne wiary.
W takim wypadku kurs może być komuś potrzebny.
Może być też potrzebny w ocenie motywacji niektórych kursantów. Jako czas na swobodną dyskusję o życiu i o przyszłym małżeństwie. Bo jak ktoś czuje, że rozmowy o modlitwie oraz sakramentach nie są mu potrzebne to i sam kurs nie będzie dla niego przydatnym. Można niestety też domniemać, że i katolicki ślub takiemu człowiekowi też nie jest właściwie do niczego potrzebny. A jeśli tak to...
Po co zmuszać kogoś do udziału w ceremonii, której sensu nie rozumie?
Po co profanować sakrament poprzez wciskanie go osobie, która nie czuje jego mocy i nie szanuje powagi tego co niby przyjmuje na siebie?
Może być zatem potrzebny w ocenie tego czy przed decyzją nie powinno się porozmawiać z kandydatami do małżeństwa. Porozmawiać o tym czy naprawdę wiedzą czego chcą i czy na pewno chcą to osiągnąć we wspólnocie z Kościołem?
Czy dla mnie udział w kursie przedmałżeńskim był potrzebny?
Cóż... Szczerze mówiąc to pewnie dziś bym się nad tym nie zastanawiał gdyby nie świadomość, że właściwie całe moje życie to był nieustający kurs. Nieustanna nauka także tego jak być dobrym mężem i ojcem. Zwłaszcza wtedy gdy życie uczyło nas tego, że nie da się go zaplanować. Że trzeba umieć przyjmować je takim jakie jest, a nie tak jak nam się wydaje, że być powinno.
Jakby na to nie patrzeć... Ten kurs, który razem z żoną przeszedłem 20 lat temu był po prostu naszym pierwszym przeżyciem małżeńskim. I taka była jego największa wartość... Pokazaliśmy sobie, że możemy przeżyć coś wspólnie. A to już jest imo dobra podstawa do udanego małżeństwa. Podstawa, która w przyszłości procentuje.
Taka jest moja ocena...
Ale chętnie zapoznam się też z opiniami czytelników.
Myślę, że dla osób, które poważnie myślą o małżeństwie i istocie sakramentu, kurs nie jest problemem. Dla nas było to ważne doświadczenie. Tak, jak piszesz pierwsze wspólne przeżycie, z którego sporo wynieśliśmy. Ja miałam chyba jakiś świstek z religii z liceum, ale nie o papier nam chodziło. Chciałam przeżyć ten czas z przyszłym mężem. Znaleźliśmy dobrze prowadzony kurs. Wiem, że w parafii wyglądało to różnie, zwłaszcza w małym miasteczku. Ale jest tyle innych możliwości. Wystarczy chcieć. Istotne jest nastawienie do sakramentu. Wtedy taki kurs nie uwiera.
OdpowiedzUsuń@tygrysimy
UsuńTak... Nastawienie ma tu chyba wpływ decydujący. Jak ktoś od początku czuje się przymuszany do udziału w czymś czego sensu nie rozumie. Tak może być na każdym etapie życia... Dzieci nudzą się na lekcji, której nie potrafią zrozumieć. "Dorośli" czują się podobnie na kursach i szkoleniach, w których udział traktują jak rodzaj szykany. Tak może być na naukach przedmałżeńskich, ale może być też tak na szkoleniu dla kandydatów na rodziców adopcyjnych.
Fora internetowe pełne są wpisów ludzi, których ktoś "zmuszał" do udziału w jakiś kursach.
Pozdr
M
Do sakramentu ślubu staraliśmy się podchodzić poważnie. Poważnie podeszliśmy też do kursu przedmałżeńskiego – wybraliśmy taki prowadzony przez osobę świecką bo naszym zdaniem niewielu księży naprawdę sensownie prowadzi te zajęcia (a już na pewno nie było takich w naszych rodzinnych parafiach). Wtedy nie mieliśmy do kursu wielkich zastrzeżeń ale nie było to też jakieś super jednoczące/formacyjne doświadczenie. Jak patrzę na to z perspektywy kilkunastu lat małżeństwa to jedyne co pamiętam to informacje na temat wyższości NPR nad innymi metodami regulacji poczęć (co było dość zabawne z uwagi na to, że ponad połowa par uczestniczących w kursie była w widocznej ciąży ;-) ) . Nie postrzegałam też kursu jako jakiegoś istotnego zdarzenia w naszym związku pozwalającego spojrzeć na przyszłego współmałżonka z jakiejś szczególne perspektywy – dużo więcej dawały nam tutaj rekolekcje, na które wyjeżdżaliśmy ze znajomym księdzem czy wspólne wakacje.
OdpowiedzUsuńMam tutaj taką – może daleką – analogię do kursu adopcyjnego. To co było tam wałkowane od prawej do lewej nie okazało się znaczącym zagadnieniem na naszej adopcyjnej drodze. To co okazuje się dla nas wyzwaniem było na kursie marginalizowane (a wręcz niektórzy twierdzili, że przy adopcji niemowlęcia takich problemów nie ma).
Tak więc kurs(y) sobie a życie sobie. Papier musi być i tyle.